8. Znaki Boże w urządzeniu świata.

Zapewne znasz podanie o zasłoniętym obrazie w Sais. Był to obraz bogini Izydy, wszechmatki wszystkich bogów i dawczyni życia. Lśniąca purpurą i złotem zasłona okrywała boskie obli­cze. Kto jej uchylił, ten oglądał najskrytsze ta­jemnice bogów i poznawał najgłębszą treść ży­cia; ale tylko kapłanom poświęconym na służbę bogini wolno było podnosić tę świętą zasłonę.
Pewien młodzieniec, czując niepohamowane pragnienie poznania prawdy, ośmielił się razu jednego wejść potajemnie do świątyni w cichą noc i zuchwale odsłonić zakryty wizerunek bogini.
Co ujrzał, tego już nikomu nie opowiedział. 
Nazajutrz znaleźli go kapłani, leżącego u posągu bogini, był blady, niemy i obłąkany; pozostał już na zawsze złamanym człowiekiem.
Dlaczego? — Bo oto ujrzał najgłębszą tajem­nicę bogów i poznał ostateczną treść życia; on poznał, że wszystko było kłamstwem jedynie.
Czy domyślasz się, o co chcę ciebie zapytać? Czy i twoja wiara w Boga okaże się kłamstwem i oszukaństwem, gdy podniesiesz zasłonę stworzonych rzeczy i będziesz szukał ostatecznej przyczyny istnienia? Rzućmy wzrokiem na to wielkie dzieło stworzenia i zapytajmy, kto rozciągnął sprężyny tego cudownego porządku we wszechświecie.
1.
Najpierw rzut oka na budowę i ustrój ciała ludzkiego.
Mało ludzi ma pojęcie o tym, jak potężną, olbrzymią i jak cudownie skomplikowaną organizację posiada ciało ludzkie.
Ma ono wydział zarządu — mózg. Dla poszczególnych zadań zbiorowej pracy tego zarządu są wyznaczone sekcje, które jednak ani na chwilę nie przestają pracować w najściślejszej łącz­ności z całością. Silny kabel, w postaci rdzenia pacierzowego z licznymi rozgałęzieniami nerwów, pośredniczy, na podobieństwo sieci telegraficznej, w przesyłaniu rozkazów zarządu do poszczegól­nych stacji, to jest narządów ciała.
Ma ono dwa urzędy telefoniczne w postaci dwóch narządów słuchowych, które za pośre­dnictwem nerwu słuchowego przesyłają, otrzyma­ne z zewnątrz wrażenia słuchowe do centrów mózgowych.
Ma ono aparat fotograficzny w postaci oka, który wymaga jednej jedynej tylko kliszy, wra­żliwej na światło, na której może powstać nie­ograniczona liczba coraz to nowych i pysznych odbić, dorównujących pięknością i barwą zaletom oryginału. Ponadto każde odbicie idzie przez nerw oczny do centrum wzrokowego w mózgu, gdzie przechowuje się dla dowolnego odtworzenia.
Ma ono dwa zakłady chemiczne w postaci zmysłów smaku i powonienia.
Ma ono podwójną ssąco-tłoczącą pompę w postaci serca, które z pomocą niezmiernie bo­gatego i pomysłowo ukształconego systemu ka­nałów, czyli arterii, rozlewa ciecz żywotną, czyli krew, we wszystkie części ciała. Ma ono samodzielny system filtrowy w postaci nerek i skóry.
Ma ono przyrząd centralnego ogrzewania w postaci systemu trawienia, który wyciągając największą możliwie korzyść z dostarczonego materiału, rozdziela równomiernie ciepło, gdy tymczasem gazy stąd powstające wydzielane są przez płuca.
Ma ono tartak i młyn, które pokarm, w ja­ki przyrząd cieplikowy jest zaopatrywany, roz­drabnia i miażdży, czyniąc go podatnym do użytku.
Ma ono przyrząd muzyczny w postaci krtani i podziwu godne organy w małych rozmia­rach — płuca; kanał oddechowy i struny głosowe tworzą niejako miech, kanał klapkowy i piszczałki organowe, którym właściwe jest nadzwyczajne bogactwo tonów o różnej sile i wysokości.
Ma ono idealną dźwignię i rusztowanie w postaci szkieletu i systemu mięśniowego. Przede wszystkim układ kostny przedstawia doskonałe zastosowanie najbardziej pomysłowych zdobyczy techniki współczesnej w sposobie budowy mostów stosowanej.
Tak się przedstawia wspaniałe dzieło ciała ludzkiego. Niepodobna tu zaprzeczyć dowodów wszechmądrości twórczej.
2.
Zejdźmy teraz o jeden stopień niżej, do trzech otaczających nas królestw przyrody!
Mamy tu rozległe królestwo kryształów, z których płyną ku nam promienie światła, mówiące o wielkości Boga w całym tego słowa znaczeniu. Istnienie tych geometrycznych, wielościennych form wymaga pewnego wyjaśnienia. 
Albo materia sama z siebie posiada moc ukształtowania, która każe przypisać jej zdolność myślenia wyższą co najmniej od całej matematyki — albo tymi kryształami rządzi moc ducha, który należy pojmować całkiem analogicznie z duchem ludzkim. 
Zupełnie pozbawiony rozumu i bezwładny stan materii czyni pierwsze przypuszczenie niemożliwym — pozostaje przeto tylko zgodzić się na drugie.
Dalej idą zjawiska życiowe!
W całej materii organicznej są czynne jedy­nie ogólne siły fizyczne i chemiczne, a są one czynne w zgoła osobliwy sposób. Co to jest życie? Stawiano wszelkie możliwe określenia w błogiej nadziei rozwiązania tego zagadnienia — i niemal wszystkie z głębokim rozczarowaniem odrzucono, mając przeświadczenie, że wciąż na nowo staje się przed zawsze nierozwiązanym problematem. Utalentowany pisarz, O. Liebman, mówi z subtelną ironią o ponawianych okrzy­kach radości pewnych sangwiników z powodu odkrytej już wreszcie tajemnicy życia, że zacho­wanie ich przypomina owego zapalonego dyle­tanta, który radował się z odnalezienia perpetuum mobile (wahadła wieczystego); nadzwyczaj pomy­słowej maszyny o bardzo misternej budowie, której brak jedynie pewnego wahadełka, poru­szającego się ustawicznie własną siłą.
Więc cóż to jest życie? Jest to współdziała­nie sił fizycznych i chemicznych, które same w sobie nie zawierają nic tajemniczego, ale— wykonują wspólną jednolitą pracę na korzyść pewnego organizmu. Czymże zatem jest życie? Jest to opanowanie tych sił przez jedną kierowniczą siłę, przez jedną „dominantę". Ale co to jest ta do­minanta? I czy ostatecznie nie należy uznać poza wszystkimi dominantami, jednego „Domina rem“ — „Dominatorem Dominant"?
A jaka godna podziwu obfitość wzajemnych stosunków panuje już choćby tylko w ś w i e c i e roślinnym! Tajemnica przyrody w budowie i zapłodnieniu kwiatów, następnie wzajemne dopasowanie królestwa zwierząt i roślin są zanadto dobrze znane, aby o tym należało jeszcze mówić. Jeden tylko przykład! W Langwedockim kanale we Francji znajduje się w wielkiej ilości tak zwana Vallisneria superba (Nurzaniec). Kwiaty jego rosną pod wodą na długich spiralnie skręconych szypułkach. W celu zapłodnienia szypułka rozkręca się i pozwala kwiatom wydostać się na powierzchnię wody. Gdy zapłodnienie nastąpiło, szypułka skręca się na powrót i cała ro­ślina zanurza się znowu pod wodą, gdzie otrzy­muje pożywienie i dojrzewa.
Instynkt zwierzęcy był od dawna zjawiskiem, które uważano za jedno z najtrudniej­szych zagadnień filozofii jako też i nauk przyrod­niczych.
Zwierzę zna dokładnie szkodliwe i pożytecz­ne dlań pokarmy! Linneusz podaje, że wół z do­stępnych mu traw zjada 276, a nie tyka 218; 
owca zjada 387 gatunków, a omija 181 gatunków; 
koza żywi się 449, a nie rusza 126, a koń przyj­muje 262 gatunki, a omija 112.
Mieszkania wielu zwierząt np. termitów i bo­brów, lub gniazda wielu ptaków są arcydziełami sztuki architektonicznej. Słynne chrząszcze-zwijacze wycinają dla swych jajek i larwy lejek z li­ści drzew, i przy tej pracy rozwiązują nie tak łatwy problemat wyższej matematyki (konstrukcja rozwiniętej z rozwijającej). Gąsienica jelonka samca, zamieniając się w poczwarkę, zagrzebuje się do jamy o podwójnej długości swego ciała, jakby w tajemniczym przeczuciu przyszłego wzrostu jelonka; mysz polna z nagromadzonych ziaren na zimę wygryza zarodki, jakby miała również tajemnicze przeczucie, że inaczej mogą one przy nadchodzącej zimie wyrosnąć. Pająk morski, czyli jeżokrab, okrywa się kępkami trawy, którą obcina swymi nożycami i układa po całym swym ciele, aby, kołysząca się tu i owdzie traw­ka, ukryła leżące pod nią zwierzę. Diabeł mor­ski, czyli żaboryb, zagrzebuje się aż po swe wy­pukłe oczy w piasku morskim i uprawia wów­czas najformalniejsze polowanie, poruszając usta­wicznie, umieszczoną na końcu jednej płetwy, odrobiną mięsa, póki rybka, próbując je schwy­cić, nie zniknie momentalnie w dużej paszczy żaboryba.
Ale dosyć już przykładów! Wszystkiego pró­bowano, aby wyjaśnić instynkt! Mniemano, że zwierzęta posiadają inteligencję, która je zniewala do czynności celowych. Lecz — jeśli to samo zwierzę znajdzie się w warunkach odmiennych, to zachowanie jego będzie bezprzykładnie głupim i bezradnym. Kura, poznająca błyskawicznie ptaka drapieżnego, nie potrafi odróżnić prawdziwego jajka od zrobionego z gipsu, jakie jej podłożono, i gdakając radośnie je nasiada. Ptak, znający drogę z Syberii do Egiptu przez lądy i morza, nie umie wydostać się na wolność z naj­prostszej klatki, skoro drzwiczki jej są zasunięte lub spuszczone. Papuga tresowana, która udatnie umie deklamować swemu młodocianemu panu jakąś podsłuchaną piosnkę, potrafi też poczę­stować gościa, który ją łaskawie podziwia, bardzo grubiańskimi słowami z ulicznego repertuaru. Nie. — Nie może być tu mowy o inteligencji zwierząt. W ten jedynie sposób można mówić o inteligencji zwierząt, jak się to mówi o inteli­gencji pozytywki, która wygrywa automatycznie piosnkę; gdyż te tylko w stałych niezmiennych wa­runkach osiągają swój cel, w każdej zaś istotnej zmianie położenia całkowicie zawodzą. Kto od pozytywki nie wymaga, aby mu wykonywała fugi or­ganowe, gdy płyta zawiera jedynie jakiś zwykły marsz, ten nie będzie też ganić Tego, który obda­rzył zwierzę właściwym mu instynktem. 
A Stwórcy pominąć nie można, choćby się chciało wyjaśnić instynkt dziedzicznością. To nie wyjaśnienie, ale tylko omówienie. A my chcemy mieć nie słowa, ale przyczynę i Sprawcę rzeczy!
3.
A teraz mój czytelniku wznieśmy wzrok do góry, ku gwiazdom!
Był kiedyś czas — a minął on znów nie tak dawno, — kiedy żartowano sobie, iż nigdzie we wszechświecie, nawet przy najlepszych i najdoskonalszych teleskopach nie można dojrzeć palca Bożego lub złotego podnóżka Jego Stóp. Ludzie, nie umiejący odróżnić gwiazdy stałej od planety, utrzymywali, że dawna wiara w Boga jest rzeczą chybioną ze względu na naukę astronomii.
Ale wznieś oczy ku niebu w noc pogodną i sądzę, że śmiać się będziesz z tych ubogich czasów, kiedy analfabeci naszego Boga chełpili się swym rozumem.
Czy masz pojęcie o wielkości, przestrzeni i odległości, o jakich tu mowa? 
Metr, kilometr, mile — są to karle miary, nie mające już żadnego zastosowania do olbrzymich szlaków, po których wędrują gwiazdy. Zmuszeni przeto jesteśmy poszukać jakiejś innej miary.
Taką miarą jest tak zwany rok świetlny. 
Promień słońca w sekundzie przebiega 40.000 mil. Przestrzeń od ziemi do Słońca wynosi okrągłych 20 milionów mil. Tę przestrzeń, jaką pociąg kur­ierski mógłby odbyć w ciągu 337 lat, przebiegają promienie światła w ciągu 8 minut. Przestrzeń zatem, jaką światło przebywa w ciągu jednego roku, nazywamy rokiem świetlnym.
Taki rok świetlny wynosi około 63.000 razy więcej, niż odległość, dzieląca Słońce od Ziemi czyli 1.260.000.000.000 mil geograficznych.
Najbardziej do nas zbliżoną gwiazdą stałą jest „gwiazda w gwiazdozbiorze „Centaura“, czyli innymi słowy „słońce“, najbliżej naszego Słońca leżące, jest oddalone od nas o 4 świetlne lata z górą.
Drugim naszym sąsiadem w królestwie gwiazd stałych jest tak zwana „gwiazda 61“ w „Łabędziu". Podróż promienia świetlnego od niej do naszej Ziemi trwa 7 lat.
„Syriusz" oddalony jest od nas prawie na 17 lat świetlnych, „gwiazda 85“ w gwiazdozbiorze „Pegaza“ przeszło na 60, „Wega“ na 30 lat świetlnych. „Wega“ pędzi w kierunku Ziemi z niesłychaną szybkością 16 kilometrów na sekundę — kula armatnia w porównaniu z jej pę­dem wlecze się powoli, zaledwie na pół kilometra w sekundę. Pomimo takiego szalonego biegu mogłaby ona dosięgnąć Ziemi dopiero za 280 tysięcy lat; zresztą jest wszystko tak zabezpieczone, aby żadne zderzenie nie nastąpiło.
Są to zawrotne wyżyny, wobec których najśmielsza nawet wyobraźnia milknie. A jednak, kochany przyjacielu, są to jeszcze stosunkowo drobnostki. Najdoskonalsze nasze teleskopy wskazują nam jeszcze słabo świecące gwiazdy, odległe, prawie 2300 razy więcej od nas, niż alfa Centauri. Jest to przestrzeń 9000 przeszło lat świetlnych. A teraz rozwiń skrzydła swego ducha; polecimy na krańce świata. Znasz zapewne białą, migotliwą strefę na niebie, otaczającą cały nasz świat widzialny: Drogę Mleczną. Przestrzeń między Ziemią a powierzchnią tej Drogi Mlecznej wynosi 20.000 lat świetlnych.
Powiedziałem, iż chcemy polecieć na krańce świata. Ale źle się wyraziłem. Jeśli bowiem sięgnąć wzrokiem z pomocą najlepszych i najdoskonalszych przyrządów, jakie rozum ludzki wymyślił i godna podziwu technika wykonała, hen, hen poza strefę świata gwiaździstego, który nazywamy Drogą Mleczną, to oko, zanurzając się coraz to „głębiej w przestrzeń", odkrywa coraz to nowe świetlane obłoki i mgławice — dalekie pobrzeża nowych lub dopiero powstających świa­tów. Oczywiście tak daleko nie sięga już żaden polot wyobraźni.
Genialne obliczenie wykazało, że światło najbliższej z tych mgławic na dojście do nas potrzebuje — słuchaj i podziwiaj — 90 milionów lat.
A co za tym się znajduje? — o tym tylko jeden Bóg wie!
Co mówi o tym prastara księga Hioba? 
„Z północy złoto przychodzi, a od Boga bojaźliwe chwalenie — godnie Go naleźć nie możemy".
A następnie jakże wielkie są światy, unoszące się w tych bezmiernych przestrzeniach i jak olbrzymim jest Słońce! Jakże daleka ku niemu droga! Gdyby można było hukiem jakiejś cudownej armaty przesłać nadziemskiemu badaczowi, unoszącemu się nad ognistym morzem Słońca znak z naszej Ziemi, to dźwięk tej armaty potrzebowałby około 13 lat i 9 miesięcy, aby dojść do Słońca, gdyby oczywiście było możliwe, by fale głosu mogły rozchodzić się w próżnej przestrzeni.
Objętość Słońca jest prawie 13.000 razy więk­sza niż objętość Ziemi. Ciężar Słońca wynosi 1 kwintylion, 879 kwadrylionów kilogramów. Cie­pło, jakie Słońce wydziela, wystarczyłoby na to, aby grubą na 15 metrów warstwę lodu, opasającą całą Ziemię, doprowadzić do stanu płynnego w przeciągu jednego roku.
My, ludzie, radujemy się na Ziemi, patrząc jak woda ze źródła w postaci słupów bije w gó­rę — a na powierzchni Słońca zauważono źródła ognia i płomienia, które mocą swej olbrzymiej siły wybuchowej tryskają z wnętrza Słońca na 500.000 kilometrów do góry z szybkością 350 kilometrów na sekundę.
To jest kilka danych o masie i sile Wszechświata. Ale posłuchaj — „Kapella“ ma objętość odpowiednią 18 średnicom słonecznym, „Arktur" 100; a znamy jakie 1000 - 1500 milionów słońc we wszechświecie świecących lub też zgasłych.
A te światy obracają się w przestrzeniach niezmierzonych z szybkością, która zawstydza wprost wszelką miarę naszej wyobraźni. Ziemia na­sza przebiega 30 kilometrów na sekundę, biegnie za­tem prawie 60 razy szybciej, niż pocisk armatni. 
Inne gwiazdy mają szybkość od 10 do 70 kilome­trów i więcej na sekundę. I do tych pędzących światów należą też owe „słońca" na niebie, któ­re dla naszego wzroku wydają się nieruchome, w rzeczywistości zaś biegną i biegną z szaloną szybkością, zarówno jak i „nasze“ Słońce w orszaku błyszczących planet śpieszy i śpieszy... 
kto wie dokąd? kto wie do jakiego tajemniczego centrum w bezdennych głębinach przestrzeni?
A jak wiadomo wszystkie te olbrzymie masy o kolosalnym ciężarze, rozsiane na nieskoń­czonych przestrzeniach, znajdują się we wzajemnym niebezpieczeństwie. Ciążąc bowiem ku so­bie wzajemnie, podlegają niebezpieczeństwu wy­stąpienia ze swych orbit. I musiałyby nastąpić straszne katastrofy, gdyby nie godna podziwu regularność tkwiąca w tych masach; gdyby nie trwałe tory, które ich szaloną moc ujmują w kar­by; gdyby nie było całkowitego wyrównania tych wzajemnych zakłóceń.
A teraz zapytam ciebie, zapytam każde­go człowieka, którego badawczy umysł wznosił się kiedykolwiek ku tym gwiaździstym przestrzeniom pełnym przygniatającej wielkości, a je­dnak pełnym też niezmąconej harmonii, peł­nym wielkości, jakich żaden umysł ludzki nie wy­myśli, pełnym harmonii, jaką każde dziecko do­strzega w złotorunych barankach gwiazd na ni­wach niebiańskich, — zapytam się, kto ten poplą­tany chaos nieskończonych wielkości, w nieskończoności przestrzeni i czasu, uczynił tańcem wi­rowym błyszczących światów, których nigdy niezmącone rytmy pozwalają spoglądać w wiecz­ną dal i wieczne głębiny, gdzie panuje sprawność, porządek i harmonia?!
Kim jest ten, co niewidzialne, a jednak tak trwałe wyznaczył gwiazdom orbity? Kim jest ten, co nakreślił osie świata całego? Kim jest ten, co obliczył bieg gwiazd i przewidując wszel­kie możliwe zaburzenia, odpowiednio nimi po­kierował?
I dla kogo ma wartość ten cały przepych i piękno tam na wyżynach? Dla kogo miały one wartość, kiedy żadne oko ludzkie ich nie ogląda­ło, ponieważ nikogo jeszcze nie było na świecie? 
Komu zorze poranne i zmierzch wieczorny, i gwiaz­dy opiewały harmonię sfer niebieskich? Dla kogo błyszczał ten barwny kobierzec z gwiazd, które jakby olbrzymie rubiny i szmaragdy, jakby purpurowe i srebrzysto-białe drogie kamienie świecą swymi ogniami, migoczą w pogodne dni i ciche no­ce niedoścignioną nigdy harmonią barw? Kto stworzył wszechświat i jego cuda?
Może materia? — Ależ ona jest bezwładną i martwą! Może siła?— Ależ ona jest ślepą i porządku nadać nie może!
Może prawa światem rządzące? — Ale prawo jest czymś „postanowionym", jest czymś danym, i prawa wymagają prawodawcy, który je obmy­ślił i wprowadził!
Może przypadek? W kilku słowach postaram się wyjaśnić ci niefortunny wyraz „przypadek"; 
posłuchaj, mój kochany.
W krainie, gdzie płyną Eufrat i Tygrys, niegdyś za dawnych, zamierzchłych czasów, z których dzisiaj mamy jedynie jeszcze tylko kamienie pokruszone, żyli ludzie takimi samymi zaprzątnięci pytaniami, jakie dzisiaj rozpalają dusze nasze. Skąd jest człowiek? Skąd pochodzi? Dokąd dąży? Kto zamieszkuje strefy ponad gwiaździste?
I każda odpowiedź ludzka na te pytania była odpowiedzią, jaką umysł nieuprzedzony i Serce jeszcze wolne od namiętności dawały, że istnieją moce niebieskie, rządzące dobrymi gwiazdami i zsyłające deszcz i urodzajność, i istnieją moce złowrogie, które, rozkazując złym gwiaz­dom, zsyłają grad i burzę na ziemię.
Nie była w zupełności prawdziwą ta odpowiedź; ludziom bowiem tej zamierzchłej pogańskiej przeszłości było bardzo trudno wznieść się ponad różnorodność rzeczy i walkę przeciwieństw do obejmującej i wyjaśniającej wszystko jedności Istoty Najwyższej.
W owej krainie panował król pobożny, który służył bogom razem ze swym ludem w bojaźni i pokorze.
I oto do króla owej krainy zjawił się pewnego razu pewien mędrzec z nadzwyczajną wiadomością i nadzwyczajnym jeszcze więcej żądaniem. 
Wiadomość jego polegała na tym, że nie ma żad­nych bogów ponad złotymi gwiazdami; tysiące nocy spędził on na rozmyślaniu, póki mu tajemnice wszechświata nie stały się jasne; nie ma żadnych bogów, którzy by rządzili gwiazdami; gwiazdy są jedynie światami martwymi, których żadne du­chy nie zamieszkują; odbywają swój bieg po orbitach sobie właściwych według praw niezmiennych, które on dokładnie obrachował. (Ludzie dzisiejsi powiedzieliby, że istnieją jedynie materia i siła i nic poza tym).
Żądanie zaś mędrca było przerażająco śmiałe: 
„Królu“, tak mówił on, „bądź mądrym i rozkaż pozamykać świątynie bogów; a jeśli chcesz być mądrzejszym, to każ zburzyć owe świątynie; 
jeśli zaś swą mądrością chcesz przewyższyć wszyst­kich panujących, to daj swemu ludowi uczonych mężów, aby go pouczali i światłem wiedzy roz­proszyli ciemności dawnych zabobonów — a starzy bogowie pójdą wkrótce w zapomnienie, bowiem nic lepszego nie są oni warci.
Król w rzeczy samej był człowiekiem jasne­go i światłego umysłu, nie iżby natychmiast uczynił, co mu ów mędrzec doradzał, lecz ponieważ wprzódy zbadał on mowę mędrca w jej prawdziwości.
W pewnym oznaczonym dniu kazał król zgromadzić naród swej stolicy. Kazał zwołać uczo­nych mężów swej krainy; owego zaś postawił pośrodku nich. Następnie wezwał lud, aby sta­nął kołem wokoło małej areny, wysypanej miał­kim niebieskim piaskiem, na którą wstąpili mędr­cy. Złoty słup stał pośrodku areny.
Herold dźwiękami fanfary dał znak, że król chce przemówić. Głęboka cisza panowała na are­nie i wśród ludu, gdy król przemawiał, oznaj­miając, co mu ten mędrzec obwieścił i czego od niego żądał. Lekki dreszcz przeszedł po tłumie, jak powiew wiatru przebiega po pokrytym kłosami polu; tylko oczy mędrca błyszczały, gdyż wiedział on, że blask jego sławy nie może zgasnąć na równi z blaskiem słońca.
Król, skończywszy swą mowę do narodu, ski­nął na dwóch niewolników. A ci wyjęli ze złotej skrzyni setkę brylantów, każdy tak duży jak mały orzech, i setkę rubinów, każdy wielkości jaja gołębiego; szlachetne kamienie błyszczały, jak gwiaz­dy świecące na niebie. Wtedy król przemówił do mędrca owego: 
„Naród mój dowiedział się o tym, coś mi oznajmił i czegoś żądał! Teraz uważaj! Tę setkę bia­łych i tę setkę czerwonych kamieni weźmiesz do rąk i będziesz toczył jeden po drugim na nie­bieskim piasku areny tak, aby każdy z nich od­był drogę kulistą wokoło złotego słupa, a żaden nie może innego poruszyć i wytrącić go z jego biegu. Tobie przyjdzie to z łatwością! Obliczyłeś przecież orbity gwiazd, którymi nie kieruje żadna mądrość bogów, jak mówisz — tym łatwiej z po­mocą swej mądrości potrafisz pokierować tymi kulkami z kamieni; poznałeś tajemnicze siły gwiazd, którymi żadna wszechmoc boska nie rządzi, jak twierdzisz — tym łatwiej zatem ręka twoja pokie­ruje biegiem tych małych kamieni na równej płaszczyźnie. Jeśli to dzieło ci się uda, to uwie­rzymy ci; do ciebie wtedy należy bogactwo tych małych kamieni; świątynie bogów będą zburzo­ne; a ty będziesz pierwszym z mędrców, któ­remu będzie powierzone w przyszłości naucza­nie ludu.
Ale słuchaj, uczony mężu: jeśli się to ci nie uda, to popełniłeś zbrodnię względem bogów i ka­żę ci głowę ściąć.
Śmiertelna cisza zapanowała wśród zebranych, niemal słychać było gwałtowne bicie serc.
Jeden tylko rozległ się głośny okrzyk, który jedynie bojaźń śmierci wydobywa: Mędrzec korzył się, jęcząc w prochu przed królem, i błagał o zmiłowanie i życie.

Sądzę, że i dzisiaj niejednemu z „mędrców“ przyszłoby umrzeć, gdyby miał wytrzymać podobną próbę w obronie prawdziwości swych słów, zaprzeczających istnienia Boga odwiecznego.

Popularne posty z tego bloga

DLACZEGO TRZEBA BAĆ SIĘ ŚMIERCI